Moje bazgrołki

Formalina

Im mniej jest się określonym, im mniej opowiedzianym przez innych ludzi, tym bardziej poddajemy się iluzji samych siebie. Przed oczami jawią się miliony dróg, tysiące możliwości rozwiązania tworzonych na prędce scenariuszy własnego życia. Być tu, tam i nigdzie. Być sobą, kimś i nikim ważnym. Wielką sztuką jest odkryć i utrzymać ten stan zawieszenia w próżni, nie opowiadania się po żadnej ze stron. Być niczym preparat zanurzony w formalinie albo obraz na muzealnej ścianie. Poza zasięgiem chciwych palców, pozwalać się jedynie oglądać ze wszystkich stron. Nic więcej.
                                                          
***
Biegnie parkową aleją, a jej kroki tłumi miękki dywan zgniłych liści. Sukienkę szarpie wiatr. Włosy usilnie walczą z grawitacją. Usta krwawią karminowo tanią szminką z drogerii.
Mija go, gdy on podnosi z ziemi kasztany. Odwraca się na krótką chwilę i wprawnym ruchem serdecznego palca zwalnia migawkę.


Kolekcjonuje jego miny i zdziwione spojrzenia. Czasem łapie w przelocie nieśmiały uśmiech. Nawleka na sznurek ulotne chwile, które kradnie codzienności. Jej jedyna biżuteria.
Teraz czai się wśród drzew. Nasłuchuje jego kroków. Czeka aż postawi stopę w błotnistej kałuży, zostawiając w niej swój ślad. Będzie go tropić i spotykać przypadkiem w ciemnej ulicy i jasnym tunelu. Nie spojrzy mu w oczy. Nie zdradzi się słowem... Może tylko zwiewny materiał płaszcza otrze się o jego nogi, a zbłąkany włos osiądzie na ramionach. Gdy tylko go minie wyjmie aparat i parkową ciszę zmąci szeleszczący dźwięk migawki.
Śledząc jego życie, śnić będzie samą siebie, codziennie od nowa, inaczej.

W sterylnym pokoju wysoko nad światem wyciera kurz na rzędach szklanych butelek. Bierze do ręki aldehydowe serce człowieka, którego nie może już skrzywdzić. Jej własne rytmicznie wybija godziny strachu… Przed samą sobą…Zapach formaliny unosi się w powietrzu.
                                                            ***
Zanim ją dostrzegł, usłyszał szeleszczący dźwięk zwolnionej przesłony. Potem jej sukienka i rozwiane włosy znikły wśród drzew. Szedł parkową aleją, a w głowie kłębiły się myśli. Czuł się winny łez tamtej kobiety. Nie chciał jej zranić ani oszukać. Wiedziała przecież, że jest żywym ogniem, który parzy, a nie grzeje…
Znów ta sukienka. Pochyliła się nad rozmiękłą ziemią, w której ugrzęzły jego buty. I znów ten szeleszczący dźwięk…
Zostawia za sobą park i chroni się w nieogrzewanym pokoju z wielkim oknem na świat. Prócz zasłanego na czarno łóżka i prostego stołu z politury całą przestrzeń zajmują jeszcze nieoprawione ponure obrazy.
Na każdym ta sama mroczna postać w czarnym płaszczu, ukrywająca orzechowe spojrzenia za błyszczącymi okularami. Ręka drży, gdy miesza roztwór aldehydu i sprawnym pociągnięciem pędzla utrwala wszystko, co stworzył. Bez cienia żalu ogląda obraz, w którym przegląda się jak w lustrze.
Bladą skórą wstrząsnął dreszcz. Zapach formaliny unosi się w powietrzu.

****************************************************************************

Garderobiana

Paniusia to z jakiej gazety? Z ogólnopolskiej czy lokalnej? Jak krajowa to mogę coś szepnąć. Może sławna będę. Chociaż przez tydzień.

Ten różowy tiulowy gorset nosiła ta Małgośka co teraz w serialu gra, tą co nie widzi, ale ma bujną wyobraźnię. Wie pani, tan co w niedzielę po obiedzie na drugim programie. To dopiero była aferzystka! Jak wystawiali „Sen nocy letniej” to się zakochała w reżyserze, Maćku znaczy się. Ale Maciek jest żonaty z Anką, księgową z teatru. I ona wszystko widziała, jak się Gośka do jej męża mizdrzy. Tyle, że ona po kolei w głowie ma poukładane. Mężowi ufa, więc się nie przejęła. Ale Gośka to nachalna była. Nie uczyła się roli jak trzeba, więc próby przedłużali w nieskończoność. Obiekcji do scenariusza miała z dnia na dzień coraz więcej. Głupia gęś. Na dzień przed premierą poprosiła reżysera o spotkanie. Gdy się reszta towarzystwa rozeszła do domów, ta zwabiła Maćka do garderoby, że niby jej się tiule nie podobają. Chciała go uwieść i wkupić się w następne przedstawienie, ale było mi żal chłopa, więc…ale to niech pani wytnie, to się nie nadaje…dosypałam jej do soku, bo tylko soki piła lafirynda jedna…dosypałam jej środka na rozwolnienie… i nici z romansu…hehe…Ganiała do łazienki co dziesięć minut. Tłumaczyła się, że ma tremę. A podczas spektaklu to jej się tak w brzuchu kotłowało, że raz po raz robiła się sina i czerwona na twarzy. W różowych tiulach wyglądała prze komicznie…To było jej ostatnie przedstawienie. Później trafiła do reklamy proszku do prania. Wie pani którego? Tego, co spiera wszystko nawet bez prania…Tylko posypać i pras, po sprawie…Potem był ten serial, ale ona nawet ślepego nie potrafi zagrać…Nie to co Zofia Zakonieczna…



To była aktorka. Jest znaczy się, bo ciągle żyje…w jakimś Domku pod Lipkami. To taki dom pogodnej starości dla wielkich artystów. No więc pani Zofia to miała klasę. Nosiła tylko jedwabie, ręcznie malowane, peruki z naturalnych włosów, delikatny makijaż i francuskie perfumy…Sto procent elegancji…Nawet piękna była, dbała o siebie, ale biedaczka nie miała szczęścia do chłopów…Raz z Pomorza przyjechał do nas gościnnie taki Franciszek, Rybiński się nazywał. Grali razem w „Balladynie”. Piękny był z niego Kirkor, a z Zofii Alina…Romans był jak się patrzy…Niektórzy to nawet małżeństwo wróżyli…Mnie się tylko ten Franuś coś nie podobał. Wie pani, ja mam nosa, zwietrzę od razu, czy ktoś uczciwy czy tylko babę mami. Zadzwoniłam w tajemnicy do Gieni, ona w Warszawie , w Narodowym pracuje. Franuś też tam kiedyś gościnnie grywał. Gienia go pamiętała, bo trzy kobietki miał na raz. Taki lis! Dała mi numer do Muzycznego w Gdyni. Tam Franusia też znali. I tam się dowiedziałam, że nasz amant jest żonaty i na dodatek ma czwórkę dzieci…Żal mi było panny Zofii, napisałam anonim i podrzuciłam do jej szuflady…uwierzyła i przegnała Franciszka, gdzie pieprz rośnie. Zrobiła się awantura. Zdjęli „Balladynę” trzy tygodnie wcześniej. Zosieńka się załamała… Pojechała do sanatorium na pół roku. Później to już tylko w dramatach grywała. Nie umiała się uśmiechać. Żal jej było…może teraz jej ciut lepiej…
            Te staniczki Pani widzi? Takie pięknie profilowane, haftki, perełki, wstążeczki…Najlepszej marki. Wszystkie nosiła pani Jadwiga, komediantka nasza. Potrafiła człowieka do łez rozbawić. W życiu też była wesoła. Takie zmarszczki jej się zrobiły od śmiania. Koło oczu i wokół ust…A łatwo to jej nie było. Zanim do nas trafiła to się włóczyła po świecie z jakaś wędrowną trupą. Z biedy ją wyrwali, z jakiejś zapadłej dziury na Wschodzie…A że ładna była to się nadawała. Pokazywała co nieco i dudki spadały z nieba. U nas ją Maciek nauczył fachu. Patrzyła w niego jak w obrazek, ale żadnej jej głupoty w głowie. Co to, to nie…Porządna była. A te staniczki to był mój pomysł. Chuda była jak patyk i z przodu płaska była jak deska, więc jej do staniczka wkładałam waty i biuścik rósł w oczach, a ona się wtedy tak cieszyła. Ale to jeszcze nic…Już była u nas z jakieś dziesięć lat, jak się okazało, ze ma raka piersi. Po operacji trochę posmutniała, ale wierzyła, że wszystko się jakoś ułoży. Lekarze jej obiecywali jakąś rekonstrukcję, ze niby jej nowa pierś wyrośnie czy coś…ale nic z tego. Jak ta Pamela ratownicza zaczęła świecić biustem po ekranie to wpadłam na pomysł. Pojechałam do Warszawy, bo tylko tam są takie brzydkie sklepy, shopy wie pani…I kupiłam Jadzi taką galaretkę. Wkładałam jej to do staniczka i śladu nie było. Jadzia znów poweselała i tak zagrała Dulską, że przez pół roku ze sceny nie schodziła. Ale ten rak ją trawił od środka. Ona to wiedziała, ale nie dała po sobie poznać. Śmierć miała piękną. Zemdlała po spektaklu i już się nie ocknęła. A w testamencie napisała, żeby na jej pogrzebie odegrać kankana, bo w podskokach pójdzie do nieba…Widzi pani, nawet dziś mnie do płaczu doprowadza…ta nasza Jagusia…


            A teraz co ? Zamkną nam teatr, bo nie rentowny czy coś? I gdzie ludzie będą kultury zażywać? I gdzie się młodzież Mickiewicza nauczy??? Gdzie dzieciątka o brzydkim kaczątku będą słuchać? A co ja biedna pocznę…całe życie to ten teatr…a moje szmatki…co z tym zrobią? Tyle  historii w każdym kącie…Może Paniusia by coś zrobiła? Co? W końcu gazety teraz więcej mogą niż sam prezydent…


************************************************************************************
Oczy tej małej…

           
            Na zielonej ławce pod dębem siedział przygarbiony szary człowiek. Ziemista cera, zapadnięte policzki i oczy, w których czaił się obłęd. Siedział tam od zawsze, odkąd pamiętam i nikt nigdy obok niego nie usiadł, chociaż wielu miało ochotę. Psy na niego szczekały, babcie z wnukami omijały go z daleka, a zakochane pary traktowały go jak zły omen. Stary opuszczony człowiek przynoszący pecha…Nie zawsze tak było…
            Kiedyś, jeszcze w innej epoce, stary człowiek był młody i pełnymi garściami korzystał z życia. Brał to, na co miał ochotę i zostawiał po sobie pustkę. Ale gdy poznał Jadzię, wszystko nagle się zmieniło. Była zupełnie inna, była niezwykle zwykła, prosto duszna, ufna w jego słowa i zapewnienia. Długie włosy rozwiewał jej wiatr, oczy zachodziły mgłą, gdy całował jej usta, a policzki zalewał naturalny róż. Smakowała truskawkami ze śmietaną, nie tak jak inne, które znał. A oczy, jej oczy, były tym wszystkim, czego szukał. Domem, rajem, świętym spokojem…

           
I chodził z tą Jadzią całe lato na karuzele, cukrową watę i dansingi. Zdawałoby się, że ich szczęście właśnie znalazło właściwy trop i już zawsze będzie za nimi podążać, niczym cień. A jednak mokra i wietrzna jesień przegnała z jego serca wszystkie ciepłe uczucia, których i tak starczało tylko dla niego samego. Spakował walizkę i któregoś niedzielnego poranka powiedział po prostu „żegnaj”... A oczy Jadzi nie widziały już niczego, jej uszy był głuche. Serce tylko tłukło się niemiłosiernie. Kołatlo…za nim…do niego. Modliła się na klęczkach, paliła świeczki, błagała, ale życie okazało się życiem, a nie literacką fikcją, a w życiu wiadomo, nie wszystko ma szczęśliwe zakończenie.
            Czekała całą zimę, na wiosnę miała jeszcze nadzieję, a latem zobaczyła go na karuzeli …z inną. I wtedy już było wiadomo, że jest tylko wspomnieniem, dawno wyśnionym snem. A przecież była jego domem, rajem i świętym spokojem…
            Jak mogła przyznać, że nic się nie stało, że był dla niej nikim, skoro był dla niej niczym młody bóg, że był jej całym światem? I jakie to staroświeckie, i kto tak dziś potrafi kochać, przecież nawet nie warto. I odeszła Jadzia w ciszy zapomnienia, na samo dno…Do czystej, wiślanej głębi.
A on teraz siedzi samotny, szary, przynoszący pecha…Bo Bóg Jadzi wybaczył sercowe rozterki, zaprosił do siebie i nakarmił cukrową watą. A on, no cóż, w końcu został sam i nikt już nie chciał jego miłości. Tylko oczy Jadzi śniły mu się po nocach, te oczy, w których widział dom, raj i święty spokój…


****************************************************************************


Lombard


            Witam panienkę, jak miło, że pani do mnie zajrzała. W czym mogę pomóc? A…coś wytwornego…Zobaczymy…
            Ta kolia z rubinem, szalenie modnym kiedyś kamieniem będzie pasować do kreacji wieczorowych…Pani przymierzy…Zastawiła ja u mnie pani baronowa von Brudenstwick, czy jakoś tak, gdy złe czasy nastały we dworze. Mąż jej przez długie lat koniaczkiem handlował, ale po wojnie to, za drogo było likierowe wódki pić. Pędził każdy w piwnicy z czego miał, więc interes pana barona padł. Sprzedawali to, co mieli najcenniejszego, po potrzeby ich rosły, a mająteczek się kurczył. A ta kolia to był jej ślubny prezent. Z ciężkim sercem ją baronowa oddawała. Dobra cenę dałam, więc biedaczka chociaż miesiąc godziwie pożyła. Jakiś czas później pożar wybuchł we dworze. Ludzie mówili, ze baron od koniaku poplątania zmysłów dostał i podpalił dom, żeby chociaż z ubezpieczenia jakiś grosz wyciągnąć. Pani baronowa, szlachetna kobieta, w ogień poszła za kotką, Lukrecją zdaje się, co jej o dobrych czasach przypominał. Została, bidulka w tej ognistej czeluści…dach się zawalił…Po butach ją poznali…
            Jednak nie…A może kolczyczki…białe złoto z prawdziwym diamentem, cacuszko, a jakie misterne…dostałam je dość dawno…kto je przyniósł, nie pamiętam. Należały do operowej diwy, takiej tam artystki, co się po włosku darła, ludzie płakali…ja to sztuki nie rozumiem…Ta diwa, podobno piękna była. Kochali się w niej mężczyźni, ale ona tylko jednego, ale on jej nie chciał, bo za młoda była. Bo to był, proszę pani jej nauczyciel muzyki i ona się w nim od dziecka kochała. Bardzo się starła, żeby go zdobyć…W podróże z nim jeździła, domy kupowała, a on nic tylko „córciu” do niej mówił…Załamała się kobieta zupełnie…Jeszcze smutniejsze arie śpiewała…ludzie płakali, bili brawo, a ona bidulka w wariatkowie skończyła…


            To może lepiej niech pani nie bierze tych kolczyków, jeszcze i pani się co złego przytrafi. Pokaże pani coś ładnego…Pierścioneczek, taki na specjalne okazje. Żadne nieszczęście się z nim nie wiąże. Mam go od pewnej babuni, Gąsiewska Anna się nazywała. Umarła bidulka na wiosnę, ze trzy lata temu. A z pierścionkiem to jest tak historia…Babunia dostała go od swej matki, a jej matka od swej matki…Z przykazaniem, aby oddała go swej córce, gdy ta będzie już dorosła…
Ale Gąsiewska nie miała córki, tylko dwóch synów. Męża jej wojna zabrała, a że podstarzałą już wdowa została, nikogo więcej jej łono nie nosiło, tylko tych dwóch dryblasów. Wychowała ich najlepiej jak umiała. Żony im dobre znalazła i czekał na wnuki. Tak sobie poprzysięgła, że jak się dziewczynka urodzi, to jej pierścionek ofiaruje. Ale pech chciał, ze się dzieci tylko jednej płci rodziły. Wnuków Gąsiewska miał pięciu. Ach, jacy to byli kawalerowie…Babulinka myślała, i ta myśl jedyna ją przy życiu trzymała, że jak się pożenią, to pierwszej prawnuczce pierścionek odda. Ale jeden wnuk do Ameryki pojechał i więcej nie wrócił, drugi za księdza poszedł, trzeci na statkach pływał, hulaka był wielki, czwarty się utopił, a piątemu się dwóch synów urodziło. To dopiero pech…ale żadne nieszczęście prawda, jak się dzieci rodzą… Tylko babuleńki trochę żal, że się dziewczyny nie doczekała. Przyniosła pierścionek do mnie, ale z pewnym zastrzeżeniem, że sprzedam go kobiecie, a ta na Chrystusa przysięgnie, że go odda córce…Chce go pani? Dobrze. Opuszczę trochę, ale przysiąc pani musi…Krzyżyk mam w sejfie…momencik….
Zapkuję w futeralik. Niech się dobrze nosi…Całym pokoleniom…
Gdzie ta Gąsiewska pochowana? A tam, na komunalnym…Grobowiec z aniołem, bo to anioł był nie kobieta…A co, pani by chciał na grób pójść…To proszę i ode mnie świeczkę zapalić…

****************************************************************************



Pani Twardowska

            Pamięć to coś nadzwyczajnego. Rejestruje myśli, słowa, obrazy, smaki. To baśniowy sezam, który otwiera się w najmniej odpowiednim momencie, a może we właściwym?
            W 1986 roku miałam pięć lat i uwielbiałam słodycze. Mój apetyt na cukier był tak ogromny, że nie mogła go zaspokoić reglamentowana dawka cukierków. System kartkowy był bezduszny, szczególnie dla dzieci. Mama piekła mi racuchy i pączki , ciastka z konfiturą, czasem torcik czekoladowy. To jednak nie wystarczało. Ja uwielbiałam czekoladę. A ta najsmaczniejsza była opakowana w srebrną folię i biało czarny papierek z koszem pełnym kwiatów. Pani Twardowska. Nic i nikt nie wywoływał w tamtych czasach takiego uśmiechu na mojej twarzy. To była najsłodsza radość, jakiej doświadczyłam. Smak wyrobu czekoladowopodobnego zachował się w mej pamięci tak głęboko, że po dzień dzisiejszy porównuję smak szwajcarskich czekolad z moim ideałem z lat dziecinnych. Pani Twardowska bije je na łeb.



***

Dawno, dawno temu byłam dzieckiem. Drugi rozdział mojej życiowej bajki zaczął się w dniu moich osiemnastych urodzin. Jak każda księżniczka zostałam wyposażona w dokument stwierdzający mój stan cywilny i tożsamość. Zamek przestał być moja twierdzą. Moje życie, dotąd spokojne, z nosem schowanym gdzieś głęboko w książkach, nabrało kolorów. Bałam się mężczyzn. Ciotka, wieczna panna, powtarzał mi, że to nic dobrego. Dla kobiety mężczyzna jest przekleństwem. Zabiera jej spokój i wprowadza chaos. Żeby ugruntować w mojej kształtującej się psychice szacunek i cześć do staropanieństwa, czytał mi do poduszki historie zdradzonych i cierpiących kobiet. Lekturę wieczorną umilałyśmy sobie czekoladą. Ciotka, w odróżnieniu od mamy, miała nieograniczony dostęp do sezamów sklepowych. W końcu była nadworną ekspedientką. Chłonęłam więc jej poglądy i czekoladę, jak gąbka. Na osiemnaste urodziny dostałam wielki tort z czekolady i klucze do mieszkania.

***

            Z ogromnym samozaparciem studiowałam literaturę powszechną. Nie rozstawałam się z książkami. Słodycze zastąpiłam kawą. Wydawałam się tak dorosła. Mój niebieski pokój z niezapominajkami w oknie wyglądał jak pokój pensjonarki z wiktoriańskich powieści, ale dla mnie to była oaza szczęścia. Piłam kawę, czasem paliłam jointy, biegałam po deszczu w sandałach, zafarbowałam włosy na platynowy blond i wielbiłam Madonnę. Chłopaków unikałam, więc okrzyknięto mnie feministką. Pod tą etykietą byłam więc zupełnie bezpieczna. Który, zdrowy na umyśle chłopak, chciałby zadawać się z tego typu dziewczyną, skoro bez problemu mógł mieć inną, łatwiejszą, milszą w obyciu, taką, którą uczyniłby w przyszłości szczęśliwą matką swoich synów. Żyłam więc sobie spokojnie, bez wielkich dramatów. Moja dorosłość rozmywała się w potoku fikcji literackiej, która otaczała mnie szczelnie swym ciepłym strumieniem.

***

            W połowie gorącego maja pobiegłam do muzeum na długo wyczekiwaną wystawę. Tam odnalazłam wspomnienie dzieciństwa. Ekspozycja pamiątek PRL-u nie wielu wydała się interesująca. Ja byłam oszołomiona. W gablocie pomiędzy saturatorem, radiem tranzystorowym i szklankami z Sanoka leżała porzucona Pani Twardowska. Taka sama jak ta z 1986 roku. Wiecznie młoda, wiecznie słodka. Moja dziecięca radość. Tydzień później siedziałam na schodach muzeum z tabliczką wspomnień w ręku. Zapłaciłam za nią majątek. Wygrałam licytację z mężczyzną o kędzierzawych włosach.
                                                          
***

            Znów przemknął pod moimi niebieskimi oknami. Chyba mnie śledzi…A może to tylko przypadek. Ciotka wspominała o seryjnych mordercach, którzy napastują młode dziewczęta… Za żadne skarby nie oddam mu mojej czekolady!

***

            Ma na imię Andrzej. Oblałam go kawą, zupełnie gorącą. Powiedział, że jestem ładna…Kłamie jak z nut, ale tak słodko byłoby w to uwierzyć… Czekoladę zostawiłam na specjalną okazję. Łudzę się, że z cukrem jak z winem, im starsze tym lepsze.

***

            Od wczoraj jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Byłam z Andrzejem na pikniku w parku. Jedliśmy czarny chleb z miodem, jabłka i winogrona. Czekoladę zapijaliśmy kawą z mlekiem. Smakowała cudownie. Równie dobrze jak w czasach dzieciństwa. Mamy ze sobą tyle wspólnego…

***

            W słowach ciotki, wiecznej panny, było wiele prawdy. Zapomniałam o nich zachwycając się czekoladą. A to był tylko wyrób czekoladopodobny! Coś w rodzaju oszukanej słodyczy, coś w rodzaju imitacji dorosłego życia.
Zamknęłam niebieski pokój na cztery spusty i oddałam prywatne niebo innym do wynajęcia. Wróciłam do domu. Została w nim wiecznie młoda ciotka, z kotem na kolanach i tabliczką prawdziwej, gorzkiej czekolady.

***

            Wychowuję Ewę jak umiem najlepiej. Zaletą wspomnień jest ich nieostrość. W końcu pamięć to tak cudowne urządzenie, które zachowuje tylko to, co chcemy. Cała reszta zachodzi mgłą. Przekleństwem czekolady jest to, że z każdą kostką chcesz więcej i więcej. Słodycz uzależnia, aż w końcu staję się goryczą. Świat jest pełen starych panien i rozczarowanych dzieci. A zdradzona miłość mieszka w każdym, nie tylko miedzy wierszami.

****************************************************************************



Schody, okna, żyrandole…

            Drodzy państwo, proszę spojrzeć na prawo. Ta piękna kamienica w stylu późnej secesji, gdzie obecnie mieści się apteka, należała kiedyś do państwa Grabowskich. Odrestaurowano ją zupełnie nie dawno. Teraz to jeden z piękniejszych budynków wokół tego malowniczego rynku, na którym niegdyś skupiało się całe towarzyskie życie…Jakieś  sto lat temu, bo w 1901, w miejscu dzisiejszej fontanny stała klubo – kawiarnia ”Pierrot”. Lokal ten przyciągał miejscową śmietankę i elitę intelektualną tego wówczas niewielkiego miasteczka. W tym to gustownym lokalu pan Grabowski, szanowany i ceniony aptekarz zapoznał młodą, dobrze wykształconą damę, pannę Lutecję Lubec- Lubeką.


            Zakochał się Zenon dość szybko, bo nie sposób było obojętnie przejść obok wdzięków panny Lubeckiej…Zachował się jej portret, malowany przez lokalnego artystę, też w nią zapatrzonego, na którym stoi dumnie, z podniesioną głową, w zwiewnej, błękitnej sukni, która dobitnie podkreślała głębię jej oczu…obwieszona jest biżuteria, bo słabość miał do niej…w blond lokach zaplotła perły i róże…Anioł nie kobieta, proszę państwa…ech…
            Tą kamienicę, co tu państwo widzicie, kazał pan Grabowski na dom budować dal swej królewny i potomstwa, które mu poprzysięgła. Na parterze otwarli aptekę, na piętrze zaś urządzili sobie pyszne gniazdko. Muślinowe firany, jedwabne obrusy, koronki, kryształowe żyrandole, francuskie meble, zastawy, serwisy z najlepszej porcelany i …mahoniowe schody na poddasze, gdzie mieściły się sypialnie…Pan Zenon, zdolnym był człowiekiem i ludzie cenili go za maści i ziołowe mikstury, które na różne dolegliwości im przyrządzał. Specjalnością jego był krem na odciski…lek cudowny, zwłaszcza dla tych, co bez butów chodzili…Pewnego razu do miasta zawitał wędrowiec. Nogi go bolały od marszu. Kupił u Grafowskich maść i kilka tygodni później zjechali tu Amerykanie, żeby recepturę odsprzedać i lek powszechnie ludziom sprzedawać. Zarobiła na tym Zenon, że ech…A później, jeszcze co miesiąc po 100 dolarów na wydatki dostawał, taki udział w zyskach niby…
            Pani Lutecja opływał w luksusach. Biżuteria, wczasy w Szwajcarii, domek nad morzem, wszystko było dla niej…A do tego małżonka swego potrafiła uszczęśliwić…Trzech dorodnych synów mu dała…Kawalerzy byli na schwał… Niejedna panna w okolicy ostrzyła sobie pazurki na fortunę aptekarską, ale żadna z niej nie skorzystała…
Najstarszy Radosław, na studia medyczne do Belgii wyjechał, tam poznał słodką pannę i się ożenił. Raz w życiu go widziałem, gdy w rocznicę śmierci rodziców na cmentarzu kwiaty składał, dzieckiem wtedy byłem…nigdy więcej potem...Średni, Tomasz, za zakonnika do Tyńca poszedł, a najmłodszy, Ryszard, był zapalonym sportowcem. Jeździł na nartach, pływał, wspinał się po górach. Żywe srebro…Był ulubieńcem matki, bo przymilny był i urodę po niej odziedziczył. Ojciec tez widział w nim swojego następcę, bardziej z konieczności, niż wyboru, ale zawsze…Tomasz jednak zginął w dość młodym wieku, jak się w Alpach wczasował…ech…Rozpacz był ogromna całej rodziny, matki przede wszystkim…Zamknęła się pani aptekarzowa w swoich buduarach. Zaczęła tyć, bo pochłaniała mnóstwo słodkości…Mawiała, że tylko cukier łagodzi gorycz w jej krwi…A pana Zenon pocieszał żonę jak mógł…Robił jej mikstury na poprawę nastroju, na wakacje ją zabierał, prezenty kupował…
            Tak ich wojna zastała…Trudne czasy…Niemcy aptekę zamknęli…dolary zabrali…Załamali się oboje...Któregoś wieczoru, zażyli sobie miksturę na sen wieczny…Położyli się razem do łóżka, odświętnie ubrani, przytulili się do siebie i już więcej oczu nie otworzyli…Aptekę przejął dalszy kuzyn Zenona, a kamienicę zdewastowały poszczególne gabinety. Teraz jest tam małe muzeum aptekarstwa. Portret pani Lutecji wisi tuz nad wejściem, flakony po miksturach upchane są na sosnowych regałach…Zdjęcia młodzianów zdobią puste kąty. Nikt już o nich nie pamięta, tylko te mury, schody, okna żyrandole…
Ale, przepraszam państwa za te ckliwości, krótka przerwa się należy, toż to pora obiadowa…Kawkę można dobrą wypić w tym lokalu na przeciwko…Muzeum też można zwiedzić, oczywiście…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz