Moje bazgrołki cz.2

                                                    Głupia Zośka

Zośka była najstarszą panną we wsi. Właściwie to już nie była panną, tylko starą panną. Mieszkała w eleganckim domu przy głównej alei, razem z jeszcze starszą matką i czterema kotami. Mężczyźni w te rodzinie umierali młodo i durnie. Brat Zośki najadł się pączków i pękł mu żołądek z przejedzenia. Ojciec wpadł do wyschniętej studni i skręcił sobie kark. Zostawili jednak spory majątek, który kobiety wykorzystywały we właściwy sposób.
Zośka spędzała dnie w bujanym wiklinowym fotelu, z hartami i książką na kolanach. Jej lewe oko błyszczało szkłem. Straciła je podczas wylewu do mózgu. Prawe oko było zdrowe nadrabiało zaległości za swego brata. Zośka widziała, co należało widzieć j słyszała, co trzeba było usłyszeć. Na całą niepotrzebną resztę pozostawała głucha i ślepa. Tak było wygodniej.
Nie grzeszyła urodą ani inteligencją. Pomarszczona, biała jak papier skóra, pokryta była tysiącem piegów. Jej szaro mysie włosy upięte były na karku w zwyczajny koński ogon. Nosiła brunatne, sięgające kostek sukienki z długimi rękawami, bez względu na porę roku. Ludzie we wsi wyśmiewali się z jej dziwactwa, dlatego nie wychodziło poza posesję Mówiono, że jest głupia, więc sama zaczęła tak o sobie myśleć.
Zośka nie zawsze była starą zdziwaczałą panną. Kiedyś była zupełnie młoda i nawet wyglądała na ładną dziewczynę. Matka posłała ją do szkoły, więc nie mogła być do końca głupia. Uczyła się razem z dworską parą bliźniąt. Tomasz i Agnieszka zapraszali ją na przyjęcia urodzinowe, odwiedzali w jej własnym domu. To była piękna przyjaźń międzyklasowa.
Zośka zakochała się w Tomaszku. On też wyraźnie ją faworyzował. Ale o niczym poważnym nie mogło być mowy. Dziewczyna w swej naiwności wierzyła, że kiedyś zostanie żoną tego przystojnego chłopaka. Przecież obiecywał jej, że będzie ją kochał jak jeszcze nikt wcześniej, że będzie zawsze się nią opiekował… To było wtedy, pod leśniczówką. Co stało się pad jej dachem, Zośka okryła płaszczem milczenia i lekkim rumieńcem. Przez kilka letnich miesięcy leśniczówka stała się najgorętszym miejscem w okolicy. Gorącym od słów, namiętności rodzącej się miłości.
We wrześniu stała zupełnie pusta. Tomasz wyjechał do miasta, żeby kontynuować naukę. Zośka została we wsi. Sama, niekochana, opuszczona przez cały świat… Ludzie zaczęli plotkować i głośno mówić o jej romansie z paniczem. W październiku świat sprzysiągł się przeciwko niej. Była brzemienna. We dworze nikt nie chciał powiedzieć je gdzie wyjechał Tomasz. Potraktowali ją podle i wyzwali od głupich. Odprawili z niczym. Jej matka chrzestna pozbyła się problemu, ale nie omieszkała oznajmić całej wsi o kondycji dziewczyny. Szansa na zamążpójście przepadła.
Ale Zośka wcale nie chciała wychodzić za mąż. Gadała sama ze sobą. Sypiała we dnie, a nocami krążyła po lesie i zamykała się w leśniczówce. Prawie nie jadła więc chudła, a to tylko pogłębiało obłęd w jej oczach Którejś nocy nie wróciła. Leśniczy znalazł ją w kałuży błota. Zaniósł ją do domu. Wyglądała jak zraniona łania. Zachorowała na zapalenie płuc. Gorączkowała tygodniami. Matka obkładała ją pijawkami i poiła tłustym mlekiem. Na Boże Narodzenie zjadła pierwszy treściwy posiłek. Wkrótce po tym w progu ich skromnego domu stanął Tomasz, by złożyć życzenia noworoczne swojej przyjaciółce. Nic nie wspominał o kochaniu, letnich miesiącach. Na pożegnanie rzucił, że się żeni na Wielkanoc z panną z Podwodów. Wtedy krew zalała jej mózg. Ale ją odratowali. Straciła oko i resztę zdrowego rozsądku. Została głupią Zośką.
Od tamtej pory minęło dziesięć lat. Zośko czyta głupie książki i haftuje smoki i róże. Koty grzeją jej stopy. Z nikim nie rozmawia prócz swej matki. Niegroźna wariatka. Na Świętego Jana zawsze spotyka się z chrzestną.
— Zośka, musisz się pięknie ubrać w niedzielę, bo państwo ze dwora przyjadą do naszego Kościoła. Będzie msza za świętej pamięci Jędrzeja. To się naoglądamy szanownego państwa. Tomasz podobno wraca na włości. Żona jego jest zmęczona miejskim życiem.
— Zośka nie pójdzie. Ona nie lubi tłumów. Denerwuje się wtedy — zawyrokowała matka.
— Pójdę matko. Stanę pod lipami. Nikt mnie nie zauważy i nikomu nie będę przeszkadzać. Czy tak może być? — zapytała.
Stało się tak jak chciała Zośka. Ukryta za drzewami przyglądała się gromadzie ludzi wchodzącej do Kościoła. Od razu dojrzała zdradzieckiego kochanka. Oczy wypełniły się łzami. Serce kłuło ją niemiłosiernie. Fala nienawiści wypełniła jej żyły.
Nocą wymknęła się z domu. Matka spała po ciężkim dniu. Koty grzały się za piecem. Pomknęła w stronę dworu. W oknach paliły się świece. Wewnątrz panował wesoły gwar. Młoda kobieta leniwie uderzała w klawisze fortepianu, o który oparty był Tomasz. Jego stara matka siedziała w miękkim fotelu. Wspominali ojca. Gdy psy zaczęły ujadać, Zośka pospiesznie wycofała się i wróciła do domu. Przez najbliższe trzy noce czaiła się pod oknami i obserwowała każdy szczegół ich szczęśliwego życia. Życia, które miało być jej własnym.


Pod koniec tygodnia wsią wstrząsnęła straszne wydarzenie. Stodoła sołtysa i jego sąsiada zajęła się ogniem tak dotkliwie, że spłonęły całkowicie. Wszyscy prócz Zośki uczestniczyli w gaszeniu pożaru. Niektórzy jako strażacy, reszta jako gapie. Zośka wymknęła się z domu. Nie musiała się kryć wśród drzew, bo we wsi nie było nikogo, kto mógłby ją widzieć Pobiegła w stronę parku dworskiego. Poprzedniej nocy podsłuchała jak żona Tomasza planowała naukę pływania w stawie. Zośko umiała pływać doskonale. Nawet z jednym okiem. Na brzegu zdjęła sukienkę i zanurzyła się w chłodnej wodzie. Po drugiej stronie pląsała w eleganckim stroju młoda dama. Była zupełnie sama. Jedynym jej towarzystwem był przenośny patefon i perski kot. Woda była mętna i zielonkawo brunatna. Zośka podpłynęła najbliżej jak tylko mogła. Czekała. Kobieta płynęła nieudolnie, ale odważnie. Tuż przy brzegu nie mogło się jej stać nic złego. Zośka to wiedziała. Zanurkowała. Tuż nad jej głową migały jasne nogi. Wyciągnęła rękę i ciągnęła je na samo dno…
Spała w swym fotelu, gdy matka wróciła usmolona popiołem. Była taka spokojna. Uśmiechała się przez sen. Matka była szczęśliwa, że jej jedyna córka być może odzyskuje zdrowie. Kilka dni później odbył się pogrzeb we dworze. Tomasz rwał włosy z głowy. Latał po lesie jak opętany. Gonił ducha swej żony. Tak mu się przynajmniej wydawało. Po miesiącu szaleństw i jęków zabrał go lekarz. Kuma słyszała od zarządcy, że Tomasz trafił do pokoju bez klamek. Cokolwiek to miało być, nie brzmiało zbyt zdrowo. Dwór opustoszał. Zośka była taka spokojna...
Głupi Tomasz. Głupia Zośka. Głupia miłość.

*********************************************************************************

Gołębiarka

            Miałam siedem lat, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy. Postawna kobieta, o szerokich biodrach i wydatnym biuście. Spłowiałe blond włosy osłaniały jej plecy zwiewną chustą. Odzież miała potarganą, szaro-burą, poplamioną ptasimi ekskrementami. Pachniała ziemią, trawą , ptakami. Ludzie schodzili jej z drogi. Uważali ją za czarownicę, posłańca piekieł albo pogańską nimfę. Dzieciaki biegły za nią gromadą. Krzyczały i śmiały się z jej niecodziennego wyglądu. Zatrzymywała się we wsi na kilka dni. Karmiła gołębie i stado wróbli, które chowało się w jej spódnicy i odchodziła niewiadomo dokąd. Nocowła zawsze u starej zielarki. Łączyło je coś w rodzaju zawodowej solidarności. Zielarka leczył wieśniaków trawą i kwiatami, Gołebiarka ptasim mleczkiem i formułkami wypowiadanymi w nieznanym języku. Chorych w tamtych czasach nie brakowało. Pod skromną chatą zielarki zawsze było tłoczno. Podczas odwiedzin Gołębiarki robiło się jeszcze ciaśniej. Leczyły podagrę, reumatyzm i puchlinę. Sprzedawały eliksiry dodające siły, poprawiające nastrój, apetyt, wzrok…Niejedna apteka była gorzej zaopatrzona. Tyle, ze w naszej okolicy w tamtych czasach  nikt nie słyszą o lekarzach czy aptekach.



            Pięć lat później na dziedziniec przed kościołem zajechał czarny samochód. Wysiadł z niego pulchny człowiek z wypomadowanymi włosami. W tłuściutkich palcach trzymał skórzaną torbę. To był pierwszy lekarz, który postawił nogę na tej ziemi. Zbadał wszystkich, obejrzał mieszkania i stwierdził, ze grozi nam epidemia, jeśli nie umieścimy zwierząt w oddzielnych pomieszczeniach. Tylko, po co te pomieszczenia? Bieda aż piszczała. Lekarz żądał zapłaty za swe usługi. Zielarce wystarczały jajka albo kawałek słoniny. Doktor wyjechał po tygodniu z licznymi ukąszeniami po komarach. Odwiedzał nas raz w miesiącu, głównie po to by zrugać zielarkę za zabobony i bezprawne leczenie.
            Byłam chorowitym dzieckiem. Katarki, kichania i kaszel to był mój znak rozpoznawczy. Rzadko płakałam. Matka wiedziała, że wszystko ze mną dobrze, gdy prychałam pod oknem, podczas gdy ona sprzątała izbę albo gotowała zupę. W dwunaste urodziny dostałam gorączki i dreszczy. Matka zawinęła mnie w koce i trzymała na zapiecku przez cały dzień. Wieczorem zaniosła mnie do zielarki. Ta zanurzyła mnie w bali pełnej zimnej wody i poiła gorzkim naparem. Goraczka ustąpiła, ale moją młodą piersią zaczął szarpać potworny kaszel. To było zapalenie płuc. Nad ranem byłam u doktora. Nie wiele pamiętam z tamtych dni. Ciągle spałam A gdy się budziłam, to wypluwałam siebie życie. Nie było dla mnie ratunku. Matka łkała nad moim łóżkiem. Zabrała mnie do domu. Ustawiła pryczę pod oknem, żebym mogła oglądać świat i pokornie oczekiwała na moją śmierć. Ja, trochę odurzona chorobą, na wpół przytomna błądziłam gdzieś pod niebem.
            Nie wiem, jakim sposobem w samo południe znalazłam się pod domem zielarki. Chata była pusta, a ja padłam pod progiem. Leżałam w kałuży, z trzepoczącą koszulą, nieświadoma zbliżającej się śmierci. Wtedy ona stanęła nade mną i ogarnęła mnie swym cieniem. Gdy się obudziłam, leżałam w gołębim puchu, naga. Moje ręce, nogi i czoło umazane były dziwnie pachnącą papka. Na piersiach siedział gołąb i gruchał w rytm mojego oddechu. Kaszel ustał. Gorączka minęła. Wracałam do życia.
 Zobaczyłam ją dopiero nocą. Przyszła do mnie, żeby wypowiedzieć te magiczne słowa, które łagodziły chorobę. Ścisnęła moją rękę. Przeszedł mnie dziwny dreszcz. Ciepło zawładnęło moim młodym ciałem. Nigdy więcej nie chorowałam. To ciepło grzeje mnie po dziś dzień. Gołębiarka zniknęła. Rozmyła się w porannej mgle. Już jej nie spotkałam. Ludzie powiadają, ze umarła. Zielarka milczy na ten temat.
Ptaki kołują nad moją chatą. Gołębie wróble, bociany, szpaki, kosy, sikory. Jędzami z ręki, śpiewają pod oknami. Śpię w ich puchu i smaruję ciało papkami. Nazywają mnie Gołębiarką, ale Ta była tylko jedna. Matka mówi o mnie Ptasznica.


***********************************************************************************


Matka Boska odpustowa

Odkąd odeszłaś, stanęły wszystkie rozgadane zegary. Cisza spadła na dom gęsta jak mgła. Przekwitły irysy w twoim ogrodzie. Opadły płatki różowych piwonii. Kot uciekł do sąsiada. W kuchennym piecu wygasł żar…
Siedzę przy stole. Chłód szczypie mnie w policzki. Herbata paruje w kubku uszczerbionym przez czas. Twoje miejsce przy stole z widokiem na las zajęła mucha. Skacze łapczywie po gnijących jabłkach. Z pożółkłej ściany patrzy na mnie Matka Boska odpustowa w różowej sukience, za dwa pięćdziesiąt. I choć cała się jakoś pokurczyła, pobladła, wzrok ma ciągle niebiesko żywy.
Nie umiem płakać. Oczy jak dwie pustynie… W kamiennym sercu żal wbija mnie w podłogę.
Mówiłaś do mnie tak cicho i ciepło. Literowałaś zdania, głaskałaś czule słowem. Czuję twe ręce we włosach, pamiętam jak czesałaś mi myśli w warkocze z kokardą. I pamiętam dobrze ten deszczowy dzień. Wywróciłam kalendarz do góry dnem. Zerwałam się z łańcucha i jak wściekły pies biłam się z życiem, drapiąc pazurami do krwi…Zachłysnęłam się wolnością i jego słodkimi kłamstwami o wiecznej miłości.
Nie słodzę już herbaty i nie ufam nikomu. Sen wyśnił się nad ranem. Noce świecą pustką…
Wiem. Wiem, że czekałaś. Nie przyszłam na czas. Sadziłam irysy i różowe piwonie. Patrzyłam w niebo i wróżyłam pogodę. Zapuściłam włosy i czesałam warkocze. Pisałam do ciebie niewysłane listy. Myślałam chcąc nie myśleć wcale.
Odeszłaś w cedrowej skrzynce do samego końca ziemi. Nagle śpiąca, zimna, obca…
O tak wiele chcę zapytać twoją mądrą głowę…Tak wiele dróg przede mną…iść muszę sama.
Potoki niewylanych łez płyną kuchennym stołem. Zabłąkany promień słońca zagląda przez firankę. Herbata stygnie w kubku uszczerbionym przez czas.
Matka Boska odpustowa w wyblakłej szacie, za dwa pięćdziesiąt, z wciąż żywymi oczyma patrzy na nią łagodnie.




Matka Boska starszej pani w zielonym kapelusz

Odkąd zniknęłaś z zasięgu mojego wzroku, stanęły wszystkie rozgadane zegary. Ten przeklęty dom stał się moim więzieniem. Pielęgniarka zagląda tak rzadko. Kolejka po wózek prawie do nieba.
Spędzałyśmy razem czas. Dzieliła nas szklana bariera okien i grube szkło lunety. Wstawałaś przed świtem. Siadałaś na wielkim łóżku w haftowanej nocnej koszuli. Zapalałaś lampkę i szeptałaś modlitwy do Madonny, która strzegła twoich snów u wezgłowia. Patrzyłam jak drgały ci wargi i zmieniałaś się na twarzy, wymawiając święte słowa.
Potem znikałaś w łazience, by już elegancko ubrana pojawić się w niebieskiej kuchni. Karmiłaś najpierw kota i kanarka w pozłacanej klatce. Gdy parzyłaś kawę i siadałaś przy oknie, patrzyłam ci w oczy i widziałam w nich smutek, który tak dobrze znam…Przed południem sprzątałaś mieszkanie, tańcząc z szczotką, przy dźwiękach jazzowego patefonu. Otwierałaś szeroko okno i słuchałam tej muzyki razem z tobą.
Po zakupy wychodziłaś zawsze w zielonym kapeluszu i szykownej jesionce z czarnego perkalu. Lubisz bajgle na kolację i zupę pomidorową w środy. Czytamy tą samą gazetę i rozwiązujemy sobotnią krzyżówkę.
Tracę cię z oczu tylko w niedzielne południe. Wychodzisz z domu z czarną parasolką na wypadek deszczu i znikasz za rogiem. Wracasz dopiero nad ranem i mrugasz do mnie wszystkimi światłami.
Wczoraj nie wróciłaś…Ciemne okna płaczą deszczem. Ołowiane chmury napierają na dach. Koc przycupnął na kuchennym parapecie. Po kanarku ani śladu…Usiadłam na łóżku i złożyłam ręce, jak to zwykłaś robić ty…Zdrowaś Mario łaski pełna…
Proszę wróć…Nie mogę być sama. Pielęgniarka zagląda tak rzadko. Kolejka po wózek prawie do nieba…

Matka Boska starszej pani w zielonym kapeluszu podniosła smutne oczy u wezgłowia pustego łóżka.




Matka Boska na różowej tasiemce


Odkąd przestałaś odwiedzać mnie we śnie, stanęły wszystkie rozgadane zegary. Nie chodzę już do parku. Tak lubiłaś to miejsce…Na ławce, wśród krwawiących jarzębin za dużo było ciebie, za dużo nas…Za dużo pełnych wózków, mlecznych zębów, matek…Jak spojrzeć im w twarz?
Karmiłam cię lipową herbatą i słodką bułką z dżemem. Chodziłaś ze mną do pracy i razem klęczałyśmy w kościele. Kupiłam ci srebrny medalik z Maryją, na różowej tasiemce, by cię strzegł od złego…Czytałam bajki o dobrych wróżkach na spokojne sny. Królewno… Widziałam cię w kwiecistej sukience, z głową w lokach, długich aż po pas…Czułam przez skórę twój rumiankowy zapach. Rozumiałam każdy subtelny gest.
A potem, gdy kupowałam konwalie, spóźniony kierowca wystraszył cię we mnie…Śmiertelnie. Cichutko, na palcach rozlałaś się czerwono u stóp…Nie chciałam cię puścić. Wybacz …Te gumowe ręce i zimna łyżeczka…ostre światło i kłujący ból. Wydarli cię ze mnie z korzeniami, zanim zapuściłaś je na dobre. Umyli po tobie ręce. Wyczyścili zlew. We mnie przepaść…Wielka pustka.
Nie chodzę już do parku. Sama… klęczę w kościele… Zaciskam mocno ręce.

Matka Boska na różowej tasiemce płacze razem z nią.



***********************************************************************************
Sopot


Widziałam jej krew. Wypłynęła cienkim strumieniem na posiekaną zmarszczkami alabastrową skórę. Usta miała lekko rozchylone. Od siedemdziesięciu lat nie oddychała spokojniej. Żaden powietrzno - śluzowy wicher nigdy więcej nie zmąci spokoju jej płuc. Odeszła, tak jak to sobie zaplanowała. W niedzielne popołudnie, w połowie października, z filiżanką czekolady w ręku, ze spłaconym długiem wobec życia.
Na pogrzebie byłam ja, jej cztery koty i stary sąsiad. Nie miała zbyt wielu przyjaciół. Mieszkała tutaj od dwudziestu lat. Nigdy nie opowiadała o swej przeszłości. Kiedy dopytywałam się o jej bliskich, pochmurniała. Z czasem przywykłam do jej milczenia. Obserwowałam ją codziennie. Subtelna, eteryczna, krucha. Inna niż całe rzesze staruszek, które znałam. Lubiła czytać, łaskotać swoje koty, a nade wszystko uwielbiała ogród. Rosły tam zioła, kwiaty, drzewa… Myślałam, że to raj.
Wyprowadzam się stąd. Cisza, która zaległa po jej śmierci jest nie do zniesienia. Koty uciekły. Ogród niszczeje. Duszę się. Zaczynani kasłać, tak jak ona. Nie wiele mam rzeczy. Poszukam walizki. Ona miała tyle kufrów. Jeden jest pełen papierów..???


                                                                   * * *
25 maj 1968 Sopot

Byłam z Kazimierzem na molo. Karmiliśmy mewy i łabędzie. Świeciło cudowne słońce, od morza powiewał lekki wiatr. Ranek był taki spokojny. Biegłam po żółtej plaży. We włosach czułam wolność.
Kazimierz jest jaki nieobecny. Myślałam, że nasz drugi miesiąc miodowy bardzo go ucieszy. Nie wiele mówi, źle sypia. Nawet pączki na gorąco, którymi kiedyś się zachwycał, nie smakują mu. Kiedy próbuję go wybadać i zadaję pytania, zatyka mi usta pocałunkami.


1 czerwca 1968, w drodze do Karlskomy

Jest pogodny wieczór a my jesteśmy na pełnym morzu. Kazimierz zaprosił mnie na rejs do wybrzeży Szwecji. Nie będziemy mogli zejść na ląd, by zwiedzić ten piękny kraj, ale kapitan promu obiecał, że w ciągu trzygodzinnego postoju pozwoli nam zrobić zakupy w strefie wolnego handlu. Na samą myśl, że mogę sobie kupić pachnące mydło i perfumy, ogarnia mnie wielkie podniecenie. Znów mam wrażenie, że bardziej cieszę się z tego rejsu niż mój kochany. Znika gdzieś na całe godziny i tłumaczy się chęcią poznania konstrukcji statku. Intelektualistów wszystko może interesować. Teraz też jestem sama w kajucie. Czuje lekkie kołysanie. Robię się senna...

2 czerwca 1968 (powrót do Sopotu)

Kazimierz zniknął na cały dzień. Zeszliśmy razem na ląd, a potem zgubiliśmy się wśród kupujących.. Byłam tak pochłonięta różnorodnością kolorów, że straciłam poczucie czasu. Ocknęłam się na dźwięk syreny portowej. Pobiegłam w stronę promu. Byłam ostatnim pasażerem, który wchodził na pokład. Chwilę później wypływaliśmy na szerokie umrze. Kapitan twierdził, że mój mąż wrócił przede inną i czeka na mnie w jadalni. Pobiegłam do niego, ale nie dostrzegłam go w tłumie głodomorów. Zniknął. Przepadł bez śladu. Nikt go nie widział. Zaczynam się martwić. A jeśli nie wsiadł na statek???

                                        * * *
Znalazłam list. „Kocham cię, nie zapominaj o tym. Nie mogę cię zabrać tam, gdzie zmierzam. Dbaj o nasze dzieci i dom. Kiedyś wrócę i wszystko Ci wyjaśnię.” Tylko tyle??? Jak to możliwe, że mnie porzucił? Nie mogę więcej pisać...

24 grudnia 1970

Kazimierz zniknął ponad dwa lata teizm. Dzieciom powiedziałam, że wyjechał na delegację i że nie długo wróci. Basia prawie o nim zapomniała. Ma teraz sześć łat i jest bardzo mądrym dzieckiem. Tomasz jest już w szóstej klasie. Czasem tylko pyta o ojca. Tłumaczę, że ma ważne sprawy i że ja również za nim tęsknię. Myślę o nim każdego dnia. Ciągle nic z tego nie rozumiem. Leszek, jego dawny współpracownik, siedzi w więzieniu.  Jego postępowanie nie było zgodne z interesem partii. Czyżby Kazimierz uciekł z obawy, przed celą? Nigdy nie opowiadał mi o swej pracy. Czas na wigilie i prezenty…

Trybuna 26 marca 1978 rok

Wczorajszej nocy na skrzyżowaniu ulic Gierka i Komuny Paryskiej doszło do tragicznego wypadku. Kierujący samochodem marki Fiat 126p Tomasz K. zderzył się z samochodem marki Star. Kierowca Fiata, wraz z młodą pasażerką, która prawdopodobnie była jego siostrą, zginęli na miejscu. Kierowca Stara bez większych obrażeń znalazł się pod obserwacją lekarską. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.”

Nie mam już nic…Uciekam stad. Duszę się, nie mogę oddychać. Jadę do Sopotu... Kazimierz, jesteś mi potrzebny…

12 październik 1998

Mam cichy i wygodny dom, piękny ogród i wierne dachowce, które uwielbiają łaskotki. Mieszka ze mną młoda kobieta. Przypomina mi siebie, kiedy byłam w jej wieku. Spragniona wolności, uśmiechnięta, szczęśliwa…

Dziś dostałam telegram z ambasady polskiej w Szwecji. Kazimierz zmarł 4 października. Nie wrócił do mnie... W Szwecji otrzymał tytuły naukowe, napisał wiele książek. Wszystkie jego rzeczy posłano mi promem.

13 październik 1998

Listy, które nigdy nie zostały wysłane, słowa niewypowiedziane..,, Najdroższa, tchórz ze mnie, nie mężczyzna. Nie potrafię spojrzeć Ci w oczy i wyznać prawdy. Boję się o was. Moje zniknięcie jest najlepszym wyjściem.Obiecałem, że wrócę. Jeśli nie żywy, to martwy, ale znów będziemy razem... Wszyscy czworo.”

15 październik

Zaraz odejdę. Wołają mnie. Kazimierz, Basia, Tomek....Zamieszkamy w domu na plaży, koty będą się wygrzewać na piasku, a my będziemy nareszcie razem…

Droga Anno, nie uciekaj więcej. Dom należy do ciebie. Bądź tu szczęśliwa. Ja nie umiałam. Zawsze warto czekać. Uciekają tylko tchórze...

 ** *
Odłożyłam listy i pamiętnik na półkę w jej pokoju. Otworzyłam szeroko okno. Jesienne słońce rozświetliło szary pokój. Zostałam w tym domu.

24 kwiecień 2003

Wkrótce zostanę matką słodkiego chłopczyka. Nazwę go Tomasz. Mój mąż pracuje w ogrodzie. Ciągle myślę, że to raj. Jestem szczęśliwa. Nie uciekam i czekam na ciebie synku… Tyle mam ci do opowiedzenia...
                                                                   * * *
25 maj 1968 Sopot

Byłam z Kazimierzem na molo. Karmiliśmy mewy i łabędzie. Świeciło cudowne słońce, od morza powiewał lekki wiatr. Ranek był taki spokojny. Biegłam po żółtej plaży. We włosach czułam wolność.
Kazimierz jest jaki nieobecny. Myślałam, że nasz drugi miesiąc miodowy bardzo go ucieszy. Nie wiele mówi, źle sypia. Nawet pączki na gorąco, którymi kiedyś się zachwycał, nie smakują mu. Kiedy próbuję go wybadać i zadaję pytania, zatyka mi usta pocałunkami.


1 czerwca 1968, w drodze do Karlskomy

Jest pogodny wieczór a my jesteśmy na pełnym morzu. Kazimierz zaprosił mnie na rejs do wybrzeży Szwecji. Nie będziemy mogli zejść na ląd, by zwiedzić ten piękny kraj, ale kapitan promu obiecał, że w ciągu trzygodzinnego postoju pozwoli nam zrobić zakupy w strefie wolnego handlu. Na samą myśl, że mogę sobie kupić pachnące mydło i perfumy, ogarnia mnie wielkie podniecenie. Znów mam wrażenie, że bardziej cieszę się z tego rejsu niż mój kochany. Znika gdzieś na całe godziny i tłumaczy się chęcią poznania konstrukcji statku. Intelektualistów wszystko może interesować. Teraz też jestem sama w kajucie. Czuje lekkie kołysanie. Robię się senna...

2 czerwca 1968 (powrót do Sopotu)

Kazimierz zniknął na cały dzień. Zeszliśmy razem na ląd, a potem zgubiliśmy się wśród kupujących.. Byłam tak pochłonięta różnorodnością kolorów, że straciłam poczucie czasu. Ocknęłam się na dźwięk syreny portowej. Pobiegłam w stronę promu. Byłam ostatnim pasażerem, który wchodził na pokład. Chwilę później wypływaliśmy na szerokie umrze. Kapitan twierdził, że mój mąż wrócił przede inną i czeka na mnie w jadalni. Pobiegłam do niego, ale nie dostrzegłam go w tłumie głodomorów. Zniknął. Przepadł bez śladu. Nikt go nie widział. Zaczynam się martwić. A jeśli nie wsiadł na statek???

                                        * * *
Znalazłam list. „Kocham cię, nie zapominaj o tym. Nie mogę cię zabrać tam, gdzie zmierzam. Dbaj o nasze dzieci i dom. Kiedyś wrócę i wszystko Ci wyjaśnię.” Tylko tyle??? Jak to możliwe, że mnie porzucił? Nie mogę więcej pisać...

24 grudnia 1970

Kazimierz zniknął ponad dwa lata teizm. Dzieciom powiedziałam, że wyjechał na delegację i że nie długo wróci. Basia prawie o nim zapomniała. Ma teraz sześć łat i jest bardzo mądrym dzieckiem. Tomasz jest już w szóstej klasie. Czasem tylko pyta o ojca. Tłumaczę, że ma ważne sprawy i że ja również za nim tęsknię. Myślę o nim każdego dnia. Ciągle nic z tego nie rozumiem. Leszek, jego dawny współpracownik, siedzi w więzieniu.  Jego postępowanie nie było zgodne z interesem partii. Czyżby Kazimierz uciekł z obawy, przed celą? Nigdy nie opowiadał mi o swej pracy. Czas na wigilie i prezenty…



Trybuna 26 marca 1978 rok

Wczorajszej nocy na skrzyżowaniu ulic Gierka i Komuny Paryskiej doszło do tragicznego wypadku. Kierujący samochodem marki Fiat 126p Tomasz K. zderzył się z samochodem marki Star. Kierowca Fiata, wraz z młodą pasażerką, która prawdopodobnie była jego siostrą, zginęli na miejscu. Kierowca Stara bez większych obrażeń znalazł się pod obserwacją lekarską. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.”

Nie mam już nic…Uciekam stad. Duszę się, nie mogę oddychać. Jadę do Sopotu... Kazimierz, jesteś mi potrzebny…

12 październik 1998

Mam cichy i wygodny dom, piękny ogród i wierne dachowce, które uwielbiają łaskotki. Mieszka ze mną młoda kobieta. Przypomina mi siebie, kiedy byłam w jej wieku. Spragniona wolności, uśmiechnięta, szczęśliwa…

Dziś dostałam telegram z ambasady polskiej w Szwecji. Kazimierz zmarł 4 października. Nie wrócił do mnie... W Szwecji otrzymał tytuły naukowe, napisał wiele książek. Wszystkie jego rzeczy posłano mi promem.

13 październik 1998

Listy, które nigdy nie zostały wysłane, słowa niewypowiedziane..,, Najdroższa, tchórz ze mnie, nie mężczyzna. Nie potrafię spojrzeć Ci w oczy i wyznać prawdy. Boję się o was. Moje zniknięcie jest najlepszym wyjściem.Obiecałem, że wrócę. Jeśli nie żywy, to martwy, ale znów będziemy razem... Wszyscy czworo.”

15 październik

Zaraz odejdę. Wołają mnie. Kazimierz, Basia, Tomek....Zamieszkamy w domu na plaży, koty będą się wygrzewać na piasku, a my będziemy nareszcie razem…

Droga Anno, nie uciekaj więcej. Dom należy do ciebie. Bądź tu szczęśliwa. Ja nie umiałam. Zawsze warto czekać. Uciekają tylko tchórze...

 ** *
Odłożyłam listy i pamiętnik na półkę w jej pokoju. Otworzyłam szeroko okno. Jesienne słońce rozświetliło szary pokój. Zostałam w tym domu.

24 kwiecień 2003

Wkrótce zostanę matką słodkiego chłopczyka. Nazwę go Tomasz. Mój mąż pracuje w ogrodzie. Ciągle myślę, że to raj. Jestem szczęśliwa. Nie uciekam i czekam na ciebie synku… Tyle mam ci do opowiedzenia...